W czasach PRL-u podróże po świecie, nawet po Europie były przywilejem niewielu polskich obywateli.

Byłam w grupie tych szczęśliwców, którzy brali jednak w tym czynny udział, choć niewiele pamiętam, ponieważ byłam zbyt młoda.

W tamtych czasach turystyka survivalowa była kompletnie nieznanym pojęciem, ale, jak przekonamy się w czasie lektury, każdy, kto zdecydował się podróżować po Europie samodzielnie, miał zagwarantowane przeżycia z pogranicza survival .

W owych czasach nie parałam się jeszcze pisaniem, ale moja nieżyjąca już mama, dziennikarka Polskiego Radia, postanowiła spisać swoje doznania z tych podróży .

Zdecydowałam się udostępnić te zapiski szerszemu gremium czytelników, aby mogli, w dobie wszech dostępnej turystyki All inclusive, przekonać się, czego kiedyś doświadczał Polak, chcący podróżować po Europie.

 

 

22.Marzec.2015
ETAP I - KOLONIA

 

 

 

Tym systemem podróżują dziś po Europie średnio zamożni Amerykanie. Ten system również i nam Polakom, w dobie permanentnego braku czasu i rozbudzonych żądzy krajopoznawczych, pozwala na łyk Europy, co było moim udziałem ubiegłego roku i co ze spokojnym sumieniem wszystkim zarażonym bakcylem podróżowania polecić mogę. Wprawdzie ten sposób wojażowania nie daje możności głębszego poznania kraju, ale przecież coś z ogólnej atmosfery, klimatu, mentalności ludzi, jakiś smak, jakiś zapach pozostaje w pamięci, a to już coś znaczy i to się bardzo liczy.

Poprzez agencję „jedna pnia drugiej pani” dowiedziałam się o indywidualnych wycieczkach z „Orbisem” do Austrii i Włoch, oraz do Francji i Szwajcarii . Indywidualnie, ale z „Orbisem” brzmi to, jak paradoks, ale rzecz polegała na tym, że turysta z przydziału dewiz lub z konta „A” płacił za swój pobyt za granicą, więc przede wszystkim za noclegi na campingach, przewodników, muzea i wszelkie inne przyjemności, natomiast „Orbis” za sumę 6.300 zł zapewniał transport w postaci autokaru, a także kierowcy i pilota. Wraz z pozostała rodziną wybraliśmy wariant drugi, czyli Francja, Szwajcaria, trasa :Warszawa, Słubice, Hanower, Kolonia, Mons, Paryż, Dolina Loary, Blois, Annecy, Chamonix, Lozanna, Neuchatel, Bazylea, Eisenach, Drezno,Wrocław. Wystarczyło przeczytać rozkład jazdy, aby się zasapać.

Po przebrnięciu przez wszystkie formalności paszportowo dewizowe, stawiliśmy się z bagażami (zgodnie z regulaminem po dwie torby na osobę w tym namiot śpiwory, materace ,jedzenie itd) po godzinie 8ej rano, dnia 11.VII.1975 roku przed pawilon chemiczny na ul. Brackiej w Warszawie. Okazało się, że jedzie mniej niż połowa przewidzianej programem ilości osób, czyli zamiast 38 plus pilot i kierowca, tylko 16 ludzi. Atmosfera z miejsca stała się familijna, humory poprawił komfort podróży, po dwa miejsca na osobę, tak, że bagaż nie musiał być ładowany do bagażników. Odjeżdżamy punktualnie w kierunku Poznania ,pilot (Stanisław M. ok.2m wzrostu) wita nas mile w imieniu „Orbisu ”, życzy przyjemnych wrażeń i zaleca pełny luz, co naprawdę po dwóch tygodniach ganiania za potrzebnymi papierkami, że nie wspomnę o konserwach, jest nam bardzo potrzebne.

Pogoda przepiękna, w autokarze upał wściekły, trochę ratują sprawę wywietrzniki. Po drodze próby rozpoznania „who is who” wskazują na to, że przekrój osobowy wycieczki jest zgodny ze standardem i kierunkiem wycieczki, czyli, że jadą autentyczni turyści, a nie handlarze. Krótki postój w Poznaniu na obiad, a potem gonimy w kierunku granicy. Pierwszy nocleg jeszcze luksusowo w hotelu, o ile luksusowym można nazwać hotel X kategorii, w miasteczku nad rzeką Cybina. Przy akompaniamencie głośnych pyskówek pod oknami hotelowym, noc mija szybko i 12.VII o godzinie 6 tej wyjazd w dalszą drogę, do Świecka, gdzie odprawa żółw trwa 2 godziny. „Gute Reise!” i prujemy na Magdeburg.

Pierwszy postój w NRD. W centrum Magdeburga, gdzie zatrzymuje się autokar, bloki , bloki …z kolorowymi elewacjami z ceramiki. Niezłe… Wielki Dom Towarowy ma elewację z blachy aluminiowej powyginanej w geometryczne wzory, jest na czym oko wesprzeć. Pierwszy kłopot… gdzie w.c.?

Oczywiście w Warenhausie. Luźno nie ma tłoku, sporo towaru. Trochę to na wstępie szokuje po naszych kolejkach w „Juniorze”, ”Warsie” i „Sawie”. Rozglądamy się za owocami na drogę, ale ani owoców, ani pomidorów nie widać w ogóle, z resztą sobota, więc zamykają o 13tej. Kontentujemy się obiadem w bistro samoobsługowym, opływającym gęstym sosem z ziemniakami (skąd my to znamy?)kupujemy chleb gniot, wsiadamy do naszego domu na kółkach i żegnamy się z NRD,  jadąc do granicy RFN, którą przekraczamy w Marienbern, odnotowując w pamięci informację pilota, że 1 dolar = 2,34 DM

Przy okazji mamy możność przekonać się, że pan Staszek świetnie radzi sobie przy wszystkich odprawach celnych, a językiem niemieckim posługuje się ze swobodą rodowitego Berlińczyka.

 Gnamy do Hanoweru. Po drodze pierwsze obserwacje terenowe. Tu i ówdzie domki jednorodzinne o bardzo wysokim standardzie, ale jakieś bez wdzięku. Na nocleg stajemy na campingu „Blauensee”, nad dużym bajorem powstałym na skutek prac koparki, a wokół którego rozsiadło się miasteczko namiotów i camperów. Cena 3 DM od osoby podobno nie należy do wygórowanych. Pierwsze zmagania z rozbijaniem namiotów, różnie to wypada. Najlepiej dają sobie radę młodzi chłopcy, widać potrenowali w Polsce na obozach. Nasze prymitywne w zestawieniu z niemieckimi namioty, wzbudzają sensację.

Niemcy pytają dokąd jedziemy, bardzo są zdziwieni, że posiadaczy tak nędznego wyposażenia, stać na podróż do Paryża, który jest, jak wiadomo jednym z najdroższych miast w Europie. Im wystarcza urlop spędzony na campingu nad bajorem, co prawda w absolutnie luksusowych warunkach, chociaż, z naszego punktu widzenia bardzo męczący jest ten ich tzw. wypoczynek. Namioty wielkie ,jak pałace, idealnie wyposażone, przyczepy z łóżkami, lodówkami, telewizorami i toaletą, jak na miodowy miesiąc, pralki, lodówki, bieżąca woda i prąd …wszystko to wygrodzone eleganckim żywopłotkiem. Przed namiotem, przyczepą około 3m² wystrzyżonego pod centymetr trawnika, kolorowe latarenki, sztuczny bluszcz lub winogrona, zawieszone na ławko huśtawkach, wazy starogreckie z plastyku, tu i ówdzie z trawy wychyla się kolorowy krasnal, jak żywy, jednym słowem… kicz do potęgi.

Dzień turysty niemieckiego, jak wynikało z naszych obserwacji, polegał na jedzeniu i piciu …piwa naturalnie, przy czym gwoździem programu było przyrządzanie  mięsa na grillu, który jak „złoty cielec” stoi na centralnym miejscu w ogródku. Po bliższym poznaniu Niemcy wyjaśniają, nie bez pewnej dumy, że w domu, a więc w większości w niedalekim Hanowerze ,mają równie wysoki, albo wyższy standard życia i , że bez takich wygód nie wyobrażają sobie wypoczynku.

Gdzieżeś polski snobiźmie na potrzebę przestrzeni dla pełnego wypoczynku? Saksończycy czują się doskonale, siedząc właściwie jeden drugiemu na głowie i słysząc dokładnie, jak sąsiad chrapie w swoim namiocie.

Zwiedzanie terenu, a w zasadzie jego wyposażenia, przy wstępnym rozpoznaniu wywołuje burzę zachwytów. Na campingu jest zimna, ale i ciepła woda, łazienki z natryskami, kuchenki elektryczne, suszarki do naczyń, żelazka, pralki automatyczne, a wszystko to do dyspozycji turystów. Wszędzie jednak napis :” wrzuć monetę”. Nic za darmo, nawet papier toaletowy można kupić tylko w automacie. W kiosku –supermarkecie szarpiemy się na wydatek 1.80 DM za litr Pepsi . W namiocie kontentujemy się rosołkiem błyskawicznym, słonym, bo słonym jak diabli, ale za to gorącym, co nie jest bez znaczenia w taki chłodny wieczór. A obok… rozkoszny zapach niemieckiego dostatku… grilla…

13 VII ,niedziela, pobudka o 6tej,nerwowa krzątanina i przerażenie, że nie da się tego piekielnego majdanu zwinąć na czas. Gorąca herbata do termosu i kanapki na drogę, w tych warunkach nie sposób gotować i jeść kulturalnie i elegancko śniadanie.

Ruszamy, pozostawiając mieszkańców campingowego miasteczka jeszcze w głębokim śnie, czemu się nie sposób dziwić, jako, że całą noc umilali nam sen śpiewem i wrzaskami.

Przejeżdżamy wolno przez nizinną Saksonię i wjeżdżamy do urozmaiconej pod względem krajobrazowym Westfalii- zagłębia górniczego. Po drodze, typowe dla osad górniczych, domki w równiutkich szeregach, góry, pagórki, liczne mosty. Z boku mijamy Dortmund. Wreszcie Kolonia ze swoją słynną katedrą przypominającą katedrę św. Stefana w Wiedniu. Strzelisty gotyk ozdobiony koronkową robotą. Budowano ją 60 lat. Mroczne wnętrze przytłacza. Przepiękne witraże i ogromna szkatuła z relikwiami trzech króli, cała ze złota i ważąca chyba ponad tonę. Ruch, jak na Marszałkowskiej, niektórzy turyści zwołują się gwizdnięciem. Czy w takim kościele (po niemiecku dom) można się modlić?

Sklepy, jak zwykle szał, ogromne bogactwo rzeczy, ale ile w końcu człowiek może potrzebować, ile może zużyć z tej lawiny produktów, czy ona go w końcu nie pogrzebie? Ceny butów około 5nnnnnnnnnnnnnnn0 DM, męskie modne, eleganckie 115DM. Sandały o jakich marzę 32DM. Sklepy  w pasażach, sklepy w bazarach, wszystko bajecznie oświetlone, wystawy robione ze smakiem i z wyczuciem reklamy. Ludzie krążą wolno ,nie ma nerwówki. Snujemy się również wolno od wystawy do wystawy, nie ma się co spieszyć, wiadomo, że i tak nic nikt nie kupi… nas nie stać.

Zajeżdżamy na camping po Kolonią, bardzo dobry z resztą, niezbyt zagęszczony, z gorąca wodą i z kuchenkami do korzystania …za darmo!! Cena ,jak na poprzednim, ekskluzywnym campingu pod Hanowerem ,po 3 DM od osoby. Drobne zakupy 6 jaj i długachna buła i guma do żucia = 7 DM

14 VII wyjazd raniutko w kierunku granicy belgijskiej, Aachen, dawne rzymskie Akwizgran, który do 1531 roku był miejscem koronacji królów niemieckich. Zabytkowy kościół katedralny na podstawie oktagonalnej, stanowi zlepek kilku stylów. Najstarsza jest część romańska, słynna kaplica pałacowa zbudowana przez Karola Wielkiego. Wewnątrz katedry 2 piętra kolumn z czarnego marmuru, sklepienie wymalowane freskami mistrzów z Bizancjum, wyjątkowej urody świeczniki koliste z brązu, pozłacane i wysadzane drogimi kamieniami. Część katedry jest w stylu gotyckim i neogotyckim, różnorodność stylów, bogactwo ozdób, piękne żygacze… Żal wychodzić, chociażby z tej przyczyny, że na ulicy żar leje się z nieba, a tu przyjemny chłód. W ryneczku śliczne piwniczki –winiarnie, ratusz gotycki, fontanna za statuą Karola Wielkiego.

Przekraczamy kolejną granicę i …”jeśli dziś  poniedziałek, to jesteśmy w Belgii”

Jedziemy do Liege zagłębia węglowego nad Mozelą.

 

 

 

DODAJ KOMENTARZ

08.Kwiecień.2015
ETAP II - PARYŻ

 

  się w samym centrum pod kościołem  St.Jean Eglise. Krótki spacer przy 40° upale po mieście, w którym łatwo się zgubić, tyle w nim zaułków, pasaży, sklepów przeładowanych towarem, ale już z większym umiarem niż w R.F.N.

 

Samo południe i Belgowie nie wystawiają nosa na ulicę, owszem wielu przesiaduje w kawiarniach pod parasolami, popijając mrożoną kawę albo Fantę, która na upał jest znakomita. Łazimy po mieście, jak senne muchy, po odliczeniu pieniędzy na camping, zostaje nam 25 Franków belgijskich, co stanowi 1,5 loda. W ogóle ceny obłędne, spódnica 400 Franków = 1200zł, bluzki po 300 Franków. Włosy stają dęba.

 

Godzinę z trzech przeznaczonych na zwiedzanie miasta odsiadujemy w chłodnym wnętrzu XVII wiecznego kościoła.

Następny skok do Moans – nazwa pochodzi od Monsignor ze słynną kolegiatą. Już w Średniowieczu miejsce to było miastem zamożnym.

 Zajeżdżamy na camping o średnim standardzie po 36 Franków od osoby. Sporo miejsca, więc  z rozbijaniem namiotów nie ma kłopotów. Przy okazji pożyczania młotków, pomagania przy naciąganiu śledzi do namiotów i tym podobnych dobrych uczynków, następuje bliższe poznanie między uczestnikami wycieczki, uwieńczone oczywiście sąsiedzkimi odwiedzinami w namiotach i poczęstunkiem jeszcze polską szynką, lekko zakrapianą wódeczką, oczywiście również z Polski.

 Z Warszawy jest tylko 9 osób, reszta to Wrocław, Łódź ,Katowice, a  nawet Rzeszów. Wszyscy sympatyczni, mili, życzliwi. Trzy małżeństwa, reszta pary, dwóch panów solo, ale i jedna odważna pani, indywidualistka doświadczona turystycznie. Gospodarsko i organizacyjnie przodują naturalnie starsze panie – harcerki. Pierwsze stawiają namioty, pierwsze wstają ,pierwsze witają wszystkich z uśmiechem na twarzy, jedząc  śniadanie, przy którym zawsze stoją kwiatki. Pożyczają chętnie sól, pieprz, cebulę i w ogóle są dobrymi duchami w tych spartańskich warunkach podróży, a ich dewizą jest „nie narzekać”. Stawiane z resztą często za przykład do naśladowania przez pana Staszka, który naprawdę robi, co może, aby podróż nie była tak męcząca, abyśmy z niej  jak najwięcej wynieśli wrażeń. Jest opiekunem, pilotem, szefem, przewodnikiem, tłumaczem, a jak trzeba to i historykiem sztuki (czego bynajmniej „ Orbis” nie przewidywał w planie wycieczki). Zadziwia wszystkich operatywnością i swoboda poruszania się w obcym terenie, co niewątpliwie ułatwia mu perfekcyjna znajomość języków. Pan Staszek z panem Kaziem, kierowcą, który po pierwszej setce kilometrów zyskuje przydomek Zasada, stanowią idealnie zgrany duet, dzięki temu na licznych drogach i bezdrożach nie zgubiliśmy się ani razu, chociaż ,jak to się mówi, „były momenty”.

15 VII , a więc kierunek Paryż – gwóźdź naszej wyprawy. Wjeżdżamy w Ardeny. Krajobraz coraz bardziej urozmaicony, lasy, domki, nawet te skromniutkie, czy nawet rozwalające się rudery, wszystkie prześlicznie ukwiecone, przeważnie pelargoniami. Oryginalne oberże urządzone w przeróżnych stylach, od eleganckich, pamiętających zapewne ostatnich królów, do supernowoczesnych, ale z nic z gigantomanii, wszystko w uczciwej, ludzkiej skali.

Przejeżdżamy przez miasteczko Laon – jedno z głównych miast państwa Franków. W X wieku rezydencja królów, szczycąca się jedną z największych katedr we Francji. Katedra w stylu gotyckim, o ogromnej kubaturze, wnętrze wyjątkowo jasne, bogate dekoracje rzeźbiarskie, 4 – kondygnacyjny układ wnętrza, 6 wież ,piękne witraże. Na ulicach miasteczka ruch bardzo mały. Widać, że tu się pracuje. Jak zwykle poszukiwania toalety uwieńczone wizytą w banku z luksusowym w.c. w kolorze ciepłym różowym. Wszystko absolutnie, od koloru kafelków do ręczników, jest takie różowe. Jedynie mydło, w kształcie cytryny i o zapachu cytryny, ma naturalnie kolor żółty.

Reims – stolica Szampanii, gdzie wyświęcani i koronowani byli królowie Francji. Słynne miasto z wyrobu doskonałych win musujących i szampanów, no ale przede wszystkim z pięknej gotyckiej katedry .

Katedra ta, jak twierdzą powszechnie Francuzi, posiada najpiękniejszą fasadę ze wszystkich katedr we Francji. Rzeczywiście obiekt wielkiej urody, robiący ogromne wrażenie. Pełna harmonia architektoniczna i mistrzostwo detali, np. głównego portalu. Wystrój wnętrza katedry stanowi bogaty, zróżnicowany ikonograficznie zespół rzeźb figuralnych ze słynnym uśmiechniętym aniołem.

Zmęczeni i głodni zakotwiczamy w maleńkim bistro, gdzie szarpiemy się o porcję frytek a ‘ 2,50 Fr plus hot dogi po 2 Fr., większe jedzenie odkładając do czasu wieczornego, właściwie jedynego godziwego, posiłku na campingu, który to posiłek zwykle jadamy już po całkowitym zainstalowaniu się, czyli zwykle gdzieś około godziny 22iej.

A więc gnamy do Paryża. Po drodze maleńkie miasteczko Moax nad Marną, w pobliżu którego była słynna bitwa. Pod Paryżem, w odległości 13 km od centrum meldujemy się około 9tej. Zaczyna padać deszcz, ładna perspektywa na najbliższy pobyt, ale wreszcie przez 5 dni nie trzeba będzie zwijać i rozwijać tego piekielnego majdanu. Na campingu towarzystwo międzynarodowe, dużo Włochów, Niemców. Zaopatrzenie w markecie doskonałe, tylko godziny otwarcia do późna w nocy powodują, że nabywcy wina głośno wyrażają radość życia.

16VII rano, ale w stosunku do poprzednich pobudek dosyć późno, bo koło godziny 8 ej, wyjeżdżamy żądni wrażeń do Paryża. Dojeżdżamy na Plac Bastylii. Pan Staszek cały czas podaje nam historyczne informacje. Na placu czterech żandarmów sprawnie kieruje ruchem, nie ma korków.

Potem ul. Św. Antoniego do placu Ratuszowego, gdzie obchodzono święta narodowe oraz, gdzie odbywały się egzekucje, a na dniach fetowani będą wkrótce triumfatorzy Tour de France. Plac obecnie nazywa się plac Hotel De Ville. Rzut oka na uliczny ruch pieszych. Paryżanki brzydkie, ale na pewno zgrabne i ze smakiem ubrane, przeważnie w jedną gamę określonego koloru i przeważnie jest to supermodny w tym roku kolor groszkowy. Pończochy i pantofle w tym samym kolorze. Nie widziałam Paryżanki w rozdeptanych butach. Uczesanie ,niewysoki tapir i eleganckie obuwie, to dwie rzeczy, które chyba decydują o tzw. „paryskim szyku”.

Stajemy na chwilę na najpiękniejszym placu Europy, czyli na Placu Zgody . Przeszłość historyczną ma trochę makabryczną, bo tu po raz pierwszy zademonstrowano, jak działa wynalazek pana J.Guillotin, przy okazji skracając Ludwika XVI i Marię Antoninę o głowę. Plac otacza 8 posągów, symbolizujących miasta francuskie. W centrum obelisk z Luksoru, z czasów Ramzesa II , pod obeliskiem ciemne, natrętne typy, pod pozorem fotografowania wciskają turystom  pornografię. Kilku purytańskich Amerykanów, zorientowawszy się o co chodzi, umyka pod groźnym wzrokiem swoich małżonek. Polaków typy nie napastują, pewnie wiedzą, że Polacy, jak zwykle bez pieniędzy.

Wspaniale oświetlone drzewa wokół placu zachwycają iluminacją.

Jedziemy Champs  Elysees do łuku Triumfalnego. Cudowna perspektywa oglądana setki razy na filmach, więc wrażenie, jakby się już tutaj kiedyś było. Ogromny sznur samochodów, ulice nawet o tak wczesnej porze dnia zatłoczone, olbrzymie reklamy, neony, mrugające nawet w biały dzień, słynne Lido ,kina ,dużo filmów z Clintem Eastwoodem, wspaniałe pasaże z ruchomymi schodami, czerwone dywany, wychodzące z lokali na chodnik ulicy.  Wielki Świat …

 

 

DODAJ KOMENTARZ

DODAJ KOMENTARZ
 

Licznik odwiedzin:

Darmowy licznik odwiedzin

 

 


 

 

katalog stron

 

KONTAKT:

adres mail : max.mila@op.pl

 max.mila@op.pl

 

 Powered by: www.cdx.pl